Wiele, o ile nie większość, trendów ma do siebie to, że źródłem
ich popularności jest efekt stadnej, ludzkiej obsesji. Z dnia na
dzień coś, co jeszcze chwilę wcześniej nie wzbudziłoby niczyjej
fascynacji, nagle staje się czymś szalenie modnym i wielbionym z
wręcz religijnym namaszczeniem. W pewnym momencie dochodzi do
takiego przesytu, że nagromadzenie danej rzeczy w strefie publicznej
jest tak duże, że naturalnym odruchem na ten fenomen powinny być
silne mdłości.
Mówimy tu o efekcie tzw. owczego pędu, czyli o silnej potrzebie
posiadania czegoś tylko dlatego, że ktoś inny to ma lub też
podejmowania takiego albo innego wyboru pod wpływem decyzji podjętej
przez inne osoby. Temat ten jest elementem studiów
związanych z psychologią tłumu i mechanizmami stadnymi. To
zaskakujące, jak idiotyczne i pozbawione jakichkolwiek logicznych
podstaw postanowienia potrafimy podjąć, opierając się jedynie na decyzjach
osób trzecich. Udowadnia to chociażby rezultat badań prowadzonych
w latach 50. przez polsko-amerykańskiego badacza Solomona Ascha.
Uczony ten wziął pod lupę normy społeczne związane z tzw.
konformizmem informacyjnym. W skrócie – według wcześniejszych,
prowadzonych jeszcze na początku XX wieku badań, w sytuacji
niedostatecznej ilości racjonalnych argumentów oraz stosownych
informacji człowiek ma tendencję do obserwowania innych ludzi i
dostosowywania się do ich myślenia, zasad moralnych czy chociażby
poglądów politycznych. Asch nie zgadzał się z tą teorią i postanowił zorganizować własny eksperyment. Uczestnikom
badania przedstawiono trzy linie o różnej długości i kazano
wskazać tę, która odpowiada swoją wielkością odcinkowi
narysowanymi na osobnej kartce. Jako że zadanie to było raczej
łatwe, uczestnicy wykonując je w samotności,
nie mieli
żadnego problemu z wytypowaniem poprawnej odpowiedzi (prawidłowo
zrobiło to 99% badanych).
Problem zaczął się, gdy tego samego
wyzwania mieli podjąć się oni w grupie, a Asch umieścił wśród
badanych siedmiu podstawionych „figurantów”, którzy z pełnym
przekonaniem wskazywali nieprawidłową linię. Wówczas to 75% osób
popełniło błąd w minimum jednej z dwunastu różnych prób.
Podobno wynik tego eksperymentu zaskoczył samego organizatora –
nikt nie spodziewał się, że odsetek ludzi podporządkowujących
się zdaniu narzuconemu przez stado będzie tak duży.
Tym bardziej
że ze strony grupy nie wywierano na pojedyncze osoby żadnej formy
nacisku.
Podejmowanie
stadnych wyborów nie sprowadza się tylko do np. gry na giełdzie
czy chociażby wyborów politycznych, ale także do tworzenia
trendów i sztucznego tworzenia popytu na pewne dobra. Wszyscy jeżdżą Dacią Duster, mimo że auto to jest
wyjątkowo paskudne i awaryjne? Kup i ty! Inne laski z Tindera robią
zdjęcia swoich odbić w lustrze? Też strzel sobie taką fotkę!
Sąsiad ukatrupił siekierą swoją małżonkę i zakopał jej zwłoki
w piwnicy? Czemu sam tego nie zrobisz?
Na grupowe
mechanizmy ślepego podążania za grupą zrzucić też możemy na
przykład popularność różnych symboli, które niekoniecznie
pochodzą z naszego kręgu kulturowego i zupełnie nieoczekiwanie
zostały wchłonięte przez tutejszą popkulturę, aby być szeroko
eksploatowane aż do porzygu.
Weźmy tu za
przykład łapacz snów. Wywodzący się z tradycji
północnoamerykańskich rdzennych ludów przedmiot obecnie
jako breloczek produkowany jest w Chinach i sprzedawany na
AliExpressie lub w formie kiczowatego nadruku trafia na popularne
elementy odzienia, czy też jako tatuaż nadrukowywany jest na skórze
modnych, europejskich dziewcząt.
Prawdziwy łapacz snów w towarzystwie zabawkowej maski oraz „nogi do straszenia dzieci”
Amulet ten Indianie
Kri i Czipewa umieszczali nad posłaniami swoich potomków lub przy
drzwiach domów, aby za pomocą tego ręcznie uplecionego artefaktu
„przecedzić” sny oraz wyłapać koszmary, które to miały niczym
mucha na pajęczynie utknąć w gąszczu sznurków i zginąć marnie
razem z pojawieniem się na łapaczu pierwszych promieni słonecznych.
Ten magiczny przedmiot miał być jedną z metod połączenia dziecka ze
światem dorosłych.
Czy jakakolwiek osoba robiąca sobie dziarę z
przaśnym, obwieszonym piórkami łapaczem snów zdaje sobie sprawę
z jego prawdziwego znaczenia i pierwotnej funkcji? Raczej nie –
symbol ten jest modny, ładny i ogólnie kojarzony. To wszystko.
Równie dużym
zaskoczeniem jest nagła ekspansja „meksykańskiej czaszki”.
Charakterystyczna, pięknie umalowana trupia główka to od jakiegoś
czasu kolejny symbol, którego genealogii świat zdaje się nie znać
i nie rozumieć, a który to symbol robi ogromną, komercyjną
karierę na całym świecie.
Dla ludów
zamieszkujących Amerykę Środkową śmierć jest tylko drobnym
etapem w dłuższej egzystencji, a sama postać kościotrupa jako
metafory cielesnej ulotności jest jak najbardziej pozytywna –
dla
Meksykanów śmierć to przecież kwintesencja życia.
Charakterystyczna czaszeczka wcale jednak nie pochodzi z jakichś
pradawnych rysunków czy rzeźb wykonanych przez azteckich sztukmistrzów.
Postać ta to dzieło stosunkowo współczesnego artysty – José
Guadalupe Posady, który na początku XX wieku stworzył miedziany
kwasoryt „La Calavera Catrina”.
Modna dama o trupim obliczu
stała się później bohaterką obrazu innego meksykańskiego twórcy
– Diego Rivery. I to właśnie dzieło tego malarza stało się
pierwowzorem dla charakterystycznego symbolu. Mimo że szkielet z
obrazu szybko zagościł na efektownych obchodach Święta Zmarłych,
najpierw w Meksyku, a później w innych krajach świata, to tak
naprawdę Rivera pracując nad swoim dziełem,
chciał wykpić
bufonadę przedstawicieli meksykańskiej klasy wyższej z pierwszych
dekad XX wieku.
Jakie by jednak nie były intencje malarza, czaszka
martwej damy stała się symbolem „uczłowieczonej śmierci” i
źródłem zarobku dla współczesnych twórców wielu różnych
produktów, którzy z dziką rozkoszą sięgają po ten motyw, aby
umieszczać go gdzie tylko się da.
Pozostając w
latynoamerykańskim kręgu kulturowym, można jeszcze pochylić się
nad pióropuszem. Jak to powiedział mój peruwiański przyjaciel,
który zarabia na życie, grając andyjską muzykę w nadbałtyckich
kurortach –
„Ja wiem, że te pióra nijak mają się do Ameryki
Południowej, ale cóż mam począć? Jak ubieram się w ponczo i
czapkę chullo, to zarabiam mniej. Dla ludzi Indianin musi mieć
pióropusz!”. I trzeba przyznać, że ma rację. Grając na fletni
pana „El Condor Pasa”, przyciąga tłumy swoim
północnoamerykańskim, upodabniającym go do dorodnego indyka,
nakryciem głowy. Tymczasem charakterystyczna część garderoby
obecna jest nie tylko w jugosłowiańskich filmach o Winnetou, ale
także w sklepach etno, wszelkiej maści logotypach oraz na łebkach
osób obu płci uczestniczących w modnych ostatnio
szamańskich
kręgach. Tymczasem pióropusz był czymś więcej niż tytko ładnym dodatkiem
do kamizelki ze skóry bizona. Przede wszystkim miał on zadanie
wyróżnić noszącą go osobę – używali go wojownicy, a
każde
z piór było formą odznaczenia za bardzo konkretne dokonanie.
Absolutnie też pióropusz nie stanowił czyjegoś codziennego imidżu. W
zależności od plemienia różniły się one od siebie –
inaczej nosili się Irokezi, a inaczej chociażby mieszkający tysiące kilometrów dalej Inkowie.
Takie bezmyślnie
przeszczepianie elementów zupełnie obcych nam kultur można by
wymieniać bez końca – od robienia sobie tatuaży z chińskimi
literkami przez obwieszanie się nordyckimi runami, aż po
paradowanie w rasta-dreadach, będąc ujaranym polską samosieją,
białym jak mleko Maciejem spod Pacanowa. I wszystko jest OK –
możemy to akceptować lub nie, ale problem pojawia się, kiedy to
pozbawione głębi, ignoranckie wręcz
przywłaszczenie kulturowe
ubiera się w szaty rasizmu. Tu już niestety wkracza z wegańskimi
butami wrażliwa młodzież, która próbuje dopatrzeć się znamion
ataku, ordynarnej obrazy i nietolerancji na każdym możliwym polu.
Noszenie wisiorka z symbolem Yin i Yang, zawieszenie na szyi
Mjölnira czy zrobienie sobie dorodnego afro wcale nie oznacza, że
plujesz na obce zwyczaje. Najprawdopodobniej po prostu
padłeś ofiarą mody nakręconej owczym pędem, spijasz słodką śmietankę i nie czujesz większej potrzeby maczania ozora w kawie. Nic tym złego, ale warto mieć świadomość, że jako istoty stadne, bez głębszej refleksji poddajemy się czasem narzuconym nam trendom, zwyczajnie idąc za tłumem.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą